<<< menu        <<<-- wstecz

Artykuł bardzo osobisty na rok 2001

I znów kolejny rok, rok znaczący, bo i stulecie, i millenium, i więcej czasu upłynęło od zmian 1989 roku i wprowadzenia reform, które wywarły odczuwalny wpływ na życie nas wszystkich - twórców, opisywanych obecnie przez część przepisów prawnych jako osoby uprawiające szczególny rodzaj działalności pozarolniczej. Słowa, terminy, określenia, ale wszyscy czujemy że dużo się zmienia, ciągle się zmienia, często w nieprzewidzianym kierunku. Pesymiści zasilają i tak liczne szeregi "polskiej partii protestujących", optymiści czasem chowają się w siebie, poszukują - często bezwiednie, intuicyjnie, po omacku nowych dróg, jakby tu się odnaleźli w tej tak nowej, tak nieprzewidywalnej rzeczywistości zmieniając lub udoskonalając sposób uprawiania zawodu. Część z nas koncentruje się na sprawach konkretnych, mierzalnych gramem, próbą, procentem, złotówką. Niektórzy czują, że w gruncie rzeczy nie o to tak naprawdę chodzi, że to, co dotyka naszego istnienia to "zmiany strukturalne", o skomplikowanej, trudnej do zdefiniowania naturze. I znów: jedni koncentrują się na sprawach wymiernych fizykalnie: inflacja, obroty, ilość wykonywanych prac, terminy płatności, liczba wiarygodnych galerii. Ale czy naprawdę w tym właśnie tkwi sedno sprawy ?

Nigdy nie zapomnę, gdy lata temu we wstępie katalogu wystawy legnickiej ""Srebra stołowe... i nie tylko" pani Katarzyna Rzehak rozpoczęła swój tekst od zdań: "Kiedy nie wiadomo co powiedzieć, wtedy opowiada się dowcip. To trochę rozładowywuje sytuację, ale równoczesnie bywa dowodem bezsilności i pustki". Delikatnie, ale bardzo komunikatywnie rozwinęła ona dalej swą myśl, że przede wszystkim trzeba mieć coś do powiedzenia, jeśli przedstawia się światu jako twórca, zanim chwyci się za pióro, pendzel, dłuto, nawet za przysłowiową gesztelkę. Tego tekstu nigdy nie zapomnę; brzmiał on szczególnie w czasach tryumfów nowych autorytetów ogłaszanych podczas kolejnych wernisaży wystaw-konkursów w nowej dla nas wtedy formule, zapoczątkowanej przez krakowskiego "Camelota". Dziwne było to, że prace tych nowych autorytetów już po jednym - dwóch - trzech sezonach bywały niedopuszczane do eksponowania na kolejnej wystawie. A dla twórcy, szczególnie takiego który jest autorytetem - bądź  został wypromowany na autorytet - niedopuszczenie pracy do ekspozycji na wystawie jest dyskwalifikacją - lub sygnałem, że dana impreza kieruje się czynnikiem promowania za wszelką cenę czegoś wciąż nowego, niezależnie od wartości tychże nowości. Nowość w świecie sztuki - nie mody - jako naczelna wartość sama w sobie ? To już mówi bardzo dużo, tak dużo, że niektórym wogóle by to nie przyszo do głowy.

Niecały rok temu nasz kolega, dr. Sławomir Fijałkowski w swym wykładzie wygłoszonym podczas międzynarodowej konferencji Ars Ornata Europeana w Krakowie powiedział m.in:

"Może warto byłoby zachęcać również współczesnych złotników, aby nie koncentrowali się wyłącznie na aspektach dekoracyjnych, formalnych, kompozycyjnych i warsztatowych, dających się ocenić "na oko", według nieskomplikowanych, amatorskich kryteriów ładne / brzydkie, ale częściej podejmowali wątki wymagające pogłębionej analizy kontekstu, znaczenia, aspektu semantycznego, odnoszącego się do problemów bliskich współczesnemu człowiekowi. Wtedy z pewnością nikt nie będzie miał wątpliwości, że biżuteria zanim zacznie być identyfikowana jako bransoleta, naszyjnik, kolczyki, pierścionek, broszka, przypinka, przywieszka, modny dodatek do ciucha, itp. w pierwszej kolejności jest autorską wypowiedzią, znakiem, symbolem, manifestem noszonym na ciele, elementem body art, formą dialogu z otoczeniem, kartą wizytową jej użytkownika, tak indywidualną jak linie papilarne i wreszcie jednostkowym, niepowtarzalnym dziełem sztuki równoprawnym malarstwu, rzeźbie, instalacji i wszelkim innym formom wizualnego opisywania rzeczywistości".

No tak, zresztą w innych fragmentach swego wykładu autor wyraźnie przeciwstawia się mechanicznemu, wręcz administracyjnemu podziałowi na "sztukę" czy "sztukę czystą" i "sztukę złotniczą". Albo jesteśmy twórcami - albo nie, a napewno nie decyduje o tym taka czy inna warsztatowość czy materiałowość uprawianej dyscypliny. Ale dalej nie czułem się w pełni usatysfakcjonowany, nie znalazłem odpowiedzi na gnębiące mnie od dłuższego czasu pytania i wątpliwości.

Wreszcie w Warszawie w dniach 7 - 9 grudnia 2000 roku odbyły się sesje plenarne Kongresu Kultury Polskiej. (Zainteresowanym służę bliższymi informacjami, oraz materiałami z Kongresu zaraz po tym, kiedy zostaną one opracowane i wydane przez organizatorów). Kongres źle relacjonowany w mediach nie dotarł swym głównym przesłaniem do szerszego odbiorcy. Ale z okazji Kongresu ukazało się już kilka, może kilkanaście publikacji. Jedna z nich pióra Piotra Wojciechowskiego opublikowana w "Więzi" ze stycznia 2001 nr. 1/507 rozjaśniła mi sporo w głowie wyłysiałej od prawie dwunastoletniego wysiłku zrozumienia i zdefiniowania tego, co się stało, co się dzieje, i jak to jest. Oddaję więc głos Piotrowi Wojciechowskiemu:

... No tak, ale o co chodziło? Do czego doszło?

Na różne sposoby próbowała to porządkować moja skołowana głowa. Wybrałem w końcu poręczny schemat, jaki przyjąłem od profesora Lecha Witkowskiego, z jego wystąpienia na sesji poświęconej edukacji kulturalnej...

Wedle Witkowskiego wszelkie zabiegi edukacji kulturalnej mają na celu transmisję, transformację, transgresję, lub trans jako taki. Łatwo dostrzec, że i sama kultura ma takie działania, że na kongresie pojawiały się oceny, postulaty, pytania zorganizowane według tego poczwórnego podziału.

Wszystkie odniesienia do tradycji to próba transmisji - przeniesienia wartości i porządków czasu minionego w przyszłość. Wszystkie działania i dzieła kultury, które chcą przemienić myślenie i odczuwanie człowieka, aby uczynić go lepszym, szczęśliwszym, bardziej wspólnotowym, przygotowanym do cywilizacyjnych przemian - to transformacje. Cała kultura żyjąca buntem, awangardą, sprzeciwem, szukająca nowych form ekspresji dla zachwytu, samotności, rozpaczy, cała kultura kwestionująca porządki i łamiąca bariery to kultura transgresji. A kultura transu? To transu kultura, przyciągająca błyskotkami, kołysząca rytmami, rozsypująca konfetti tanich wzruszeń i tanich złudzeń, sącząca budyń pochlebstw.

Przyznaję, że rozpatrywanie otaczającej nas rzeczywistości według poczwórnego schematu proponowanego przez prof. Witkowskiego znacznie ułatwia rozeznanie "co jest czym czego". Dobrze, ale co dalej ? Jak odnaleźć się na styku kultura - gospodarka rynkowa ?

Jeśli padają pytania o globalizację i komercjalizację, o kulturę życia i osoby w ich relacjach do kultury narodowej - trzeba odnieść się do poczwórnej struktury, do czterech prądów plotących się i mieszających w tej rzece ducha. Globalizacja, o której było sporo na kongresie, nie jest zjawiskiem kulturowym, jest działaniem napędzanym logiką zysku, które wciąga w swoją orbitę wiele prądów i zjawisk kultury. Trzeba jednak widzieć, że robi to selektywnie. Po pierwsze globalizacja uruchamia przede wszystkim to w kulturze co jest komercyjne, promuje te dzieła, które przygotowano jako towar, które promują się same jako już sławne. Po drugie kultura sprzedaży komfortu życia, będzie próbowała usunąć z drogi to, co komfort zmniejsza, co twarde lub kłujące. Twarde są zasady moralne, kłujące jest sumienie, poczucie winy. Po trzecie opłacalne jest to, co tanio się daje zrobić. Nawet człowiek spoza branży zrozumie, że bunt i trans wymagają mniejszej wiedzy, mniejszych nakładów, sprzedają się łatwiej niż tradycja i wychowanie, transmisja i transformacja. Po czwarte wreszcie globalizacja ma pozory uniwersalności i rozwoju, ale jest selektywna. Pozstawia na marginesie tych, co są niesprawni i mniej wartościowi jako nabywcy i producenci, izoluje społeczności bez zasobów, bez kapitału finansowego, bez kapitału społecznego (więzi wspólnoty, tradycje), bez kapitału ludzkiego (umiejętności, kultura osobista). Dzieli na lepszych i gorszych członków rodziny, dzielnice miast i regiony kraju, państwa i ludy... Fakt odtrącenia jest dla sumienia skandalem, trzeba więc więcej kultury (czy niby-kultury?) usypiającej transem lub zaprzeczającej zasadom przez bunt dla odzyskania komfortu, bo komfort jest dobrym towarem. Tu globalizacja wchodzi w konflikt z polityką, z narodową polityką kulturalną.

Wielu z nas czuło to podświadomie. Osobiście jestem wdzięczny Piotrowi Wojciechowskiemu za nazwanie rzeczy po imieniu, za stwierdzenie niby proste, ale tak rewolucyjne, jak sławne stwierdzenie z baśni Andersena, że król jest nagi. Ale przecież kultura, w tym sztuka, według zapewnień wszystkich ma do spełnienia również rolę promocji Polski za granicą, ma być nie tylko wizytówką, ale naszym najlepszym towarem eksportowym. Dlaczego nie zawsze spełnia to zadanie ?

Na kongresie wielokrotnie powracano do faktu, że obecność i atrakcyjność kulturalna to najtańsza i najskuteczniejsza promocja polskich towarów, możliwości inwestycji, kooperacji i turystyki, polskich racji politycznych. I znowu nawet ten, kto w tym nie pracuje, widzi jasno, że kultura tradycji, kultura społecznych przemian to są te nurty, które promują skuteczniej, natomiast kultura transu, kultura buntu mają tu możliwości ograniczone, pierwsza jest raczej indywidualistyczna, druga raczej kosmopolityczna. (podkreślenie moje - J.A.R.)

Mimo trudnej sytuacji materialnej państwo, administracja lokalna, fundacje, sponsorzy itd. wciąż łożą środki finansowe. Wydaje się, że przynajmniej w niektórych przypadkach czynią to bez specjalnego przekonania. Dlaczego ?

Wiele odsłon kongresu miało nieunikniony charakter "ściany płaczu". Ze szczerym i słusznym płaczem wołali twórcy o pieniądze czując nad sobą chłodny i twardy ogrom ściany budżetowych niemożności. Politycy doceniali wagę, uwzględniali potrzeby, rozumieli rolę promocyjną. Politycy mówili, że dają i dadzą jeszcze więcej, że dać muszą też samorządy i sponsorzy - twórcy i kuratorzy instytucji liczyli, że dostają mało, a kroi się im jeszcze mniej w przyszłości. Nie słyszałem, aby wyciągnięto w końcu z szafy trupa, nie słyszałem, że politycy dają mało bo są pewni, że ich się nabiera. Promowane przez rynek nurty buntu i transu dokonały spustoszeń w świecie kryteriów, hierarchii, autorytetów. Polityk nie wie co jest dobre, bo nie ma już skali. Polityk nie ma się kogo spytać, bo jak jeden krytyk mówi "golone", to zaraz dwie krytyczki, że "strzyżone". (podkreślenie moje - J.A.R) Inwestor wie, co jest pewne, kupuje Siemieradzkiego, Malczewskiego, Kossaka. Polityk nie może fundować stypendium Siemieradzkiemu, Malczewskiemu czy Kossakowi, bo oni nie żyją, a więc nie potrzebują. Komu ma dać? Komukolwiek da, na durnia - w opinii jednych lub drugich wyjdzie...

Jak powiedziałem, dużo mi się rozjaśniło. Nie, żebym sam tego przedtem nie przeczuwał (kilku kolegów z STFZu pamięta, być może, moje jakże dziwacznie brzmiące wypowiedzi na temat sztuki, mody, wartości, funkcji, utylitarności, hierarchii, autorytetów, itp., itd., aż do kompletnego zanudzenia moich słuchaczy, którym tutaj dziękuję za cierpliwość.) Dzisiaj nie zmieniłem poglądów, zmieniło się tylko jedno - nie czuję się już z nimi taki samotny.

I w gruncie rzeczy nic się nie zmieni. Jedni będą wciąż sądzić, że artystą się nie jest, artystą się bywa. Inni będą próbowali rozwiazać problem drogą przejścia na kartę podatkową, otwarcia firmy VATowskiej, może zatrudnieniem się gdzieś na ćwierć, pół czy całym etacie. Jeszcze inni, zamknąwszy większe pracownie, odnajdą się na drodze wąskiej profesjonalnej specjalizacji technicznej. Kto inny będzie budował swe istnienie w oparciu o świat mody, ścigając się o zaistnienie w kolejnym kolorowym magazynie czy audycji telewizyjnej. Może ktoś będzie próbować przejść na wcześniejszą emeryturę

A inni będą wciąż robić swoje.

Jacek A. Rochacki. Artysta plastyk i złotnik;
zajmuje się również publikacją tekstów z zakresu historii, teorii i praktyki sztuki złotniczej oraz nauczaniem.

Warszawa, 17 stycznia 2001

<<< menu        <<<-- wstecz

Copyright © 2000 - 2003 STFZ. Wszystkie prawa zastrzeżone.