<<< menu        <<<-- wstecz

LEGNICKI FESTIWAL SREBRA `2003 - sesja popularnonaukowa

Mariusz Pajączkowski

Na Zachód od Wschodu, na Wschód od Zachodu
- z "perspektywy fela"

Propozycja wygłoszenia uwag na dzisiejszej Sesji - przyznam - wprawiła mnie w pewien kłopot. Dotychczas uczestniczyłem w nich jako słuchacz, z uwagą przysłuchując się wykładom niekwestionowanych autorytetów w dziedzinie sztuki złotniczej w Polsce, miałem możliwość poznać historię i drogę twórczą moich znakomitych kolegów, odważyłem się nawet opublikować swoje relacje w czasopismach złotniczych i na stronach internetowych Stowarzyszenia Twórców Form Złotniczych, ale zmuszanie uczestników sesji do słuchania mnie - to już - dosłownie - "inna strona Teatru".

Ale - ponieważ mój stosunek do inicjatyw legnickich jest szczególny, nie potrafiłem powiedzieć: nie! Parafrazując głośne stwierdzenie naszej byłej Miss - Legnicy się nie odmawia !

Zajmując się srebrem już od ponad dwudziestu lat ( w lutym br. upłynęło 21 lat, odkąd po raz pierwszy usiadłem przy stole złotniczym ) nie zastanawiałem się głębiej nad geograficznym położeniem mojej pracowni w Europie. Przez znakomitą większość czasu miejscem mojej pracy była piwnica na warszawskim Grochowie. Podczas niniejszego wystąpienia spróbuję - niejako "na biegu" - ustosunkować się do tematu przewodniego Sesji z bardzo subiektywnej strony.

Moje spotkanie ze srebrem, inaczej niż u wielu moich znakomitych kolegów, było raczej przypadkiem niż świadomym wyborem. W lutym 1982 roku byłem studentem Wydziału Geografii i Studiów Regionalnych Uniwersytetu Warszawskiego, a moim marzeniem i powołaniem ( jak sądziłem ) było udowodnienie, że to właśnie ja zrealizuję znakomicie lepsze programy, niż Bronikowski, Halik, Dzikowska i wszyscy inni z Klubu Sześciu Kontynentów razem wzięci. I choć od roku 80 uczestniczyłem w powstawaniu Niezależnego Zrzeszenia Studentów i Samorządu Studenckiego na Uniwersytecie, jakoś po wprowadzeniu stanu wojennego i zamknięciu uczelni nikt nie chciał mnie internować. Miałem mnóstwo wolnego czasu i pustki w kieszeni.

Któregoś dnia na Krakowskim Przedmieściu spotkałem swojego bliskiego kolegę z liceum, Jacka Barona. Jacek, pracując w zakładzie rzemieślniczym, szukał pomocy w przygotowaniu półproduktów do biżuterii, którą wykonywał "po godzinach". Przyjąłem propozycję z radością głodnego żaka!

Świat blachy i drutu srebrnego, agatów i gagatu, gesztelki, masy perłowej, kości mamuciej i bursztynu zafascynował mnie natychmiast. Dowiedziałem się bardzo szybko, że biżuteria boli i brudzi, ale już po trzech miesiącach na swoim stoliczku w swoim mieszkaniu bezczelnie zacząłem "rządzić się sam".

Jakie było moje miejsce w tym czasie? Chyba wyjątkowe, wyłącznie polskie, gdyż nic nie wiedziałem o twórczości złotniczej za granicą. A polski "głód" srebrnej biżuterii wchłonął mnie niemal natychmiast. I nieporadnego, niezgrabnego wynagradzał na tyle, że "dało się żyć" - już bez pomocy rodziców.

Rok 1983 był z pewnością przełomowy dla mojego podejścia do biżuterii. Poznałem wtedy Leszka Jampolskiego ( artystę malarza, późniejszego organizatora wielkich wystaw: ARSENAŁ `88 i RED & WHITE `90 w warszawskiej Hali Gwardii ), a także swoją przyszłą żonę, Magdę Nałęcką, również artystę malarza ( po krakowskiej i warszawskiej ASP ). Jako fotografika, zorientowanego w temacie od strony technicznej i autora zdjęć dokumentujących gniewne lata 80 - 82, zaprosili mnie do prac przy ponownym otwarciu Galerii BRAMA na terenie Uniwersytetu Warszawskiego. Środowisko, jakie niemal natychmiast stworzyło się przy galerii, atmosfera działań twórczych, wielogodzinne dyskusje i spory spowodowały, że zacząłem myśleć o biżuterii jako środku wyrazu artystycznego, a nie tylko o sposobie na zarabianie pieniędzy.

Ówczesna moje prace ( jeszcze z próby 800 ) przestały być wykonywane dla innych warsztatów, coraz częściej były własnym projektem, własnym sposobem wyrażania emocji. Wiele z nich miało podtekst polityczny. Środowisko "opozycyjne", a szczególnie jego piękniejsza część chętnie nabywała moje ówczesne "srebrne negacje" ( tak je określałem na własne potrzeby). I uczyłem się. Głownie zwiedzając galerie w Warszawie, Krakowie, Gdańsku, docierając do jakże nielicznych w tym czasie publikacji, spod lady "załatwiając" albumy ilustrujące dawną i współczesną sztukę złotniczą (wydawnictwa ze wschodu i zachodu), zwiedzając muzea...

Tyko jak znaleźć sposób umożliwiającą pokazanie swoich prac w galeriach? Jak legalnie wykonać biżuterię bez wymaganych przydziałów srebra, "papierów", uprawnień? Jak i gdzie można spotkać wielkich twórców form złotniczych? Próba porozmawiania o mojej wielkiej niewiedzy z przypadkowo spotkanym autorem o wielkim i znanym nazwisku skończyła się po mniej więcej 30 sekundach: nie miał czasu!

Po raz pierwszy poczułem, jak bardzo jesteśmy na wschód od Zachodu !!! Bez zezwolenia nie mogłem nic!

Rok 1984 przyniósł kolejne wielkie zmiany. Postanowiliśmy z Magdą Nałęcką połączyć nasze dalsze plany u Zdzicha w Pałacyku Szustra ( tak miał na imię urzędnik stanu cywilnego, który podsunął nam papiery do podpisu). Magda, jako dyplomowany artysta plastyk, wzięła "na siebie" moje projekty i mogliśmy wreszcie nawiązać oficjalna współpracę. Na początek - "Sztuka Polska - Przedsiębiorstwo Państwowe". Dziwny twór, który w okresie stanu wojennego przejął zobowiązania zawieszonego Związku Polskich Artystów Plastyków dokładając do swojej działalności również pośrednictwo w sprzedaży prac plastyków. I co najważniejsze: legalny materiał na pracę i aż 250 g srebra "na własne potrzeby" !!!!

Czas "Sztuki Polskiej" wspominam bardzo dobrze. W biurze handlowym lub w kolejce po przydziały srebra miałem wreszcie możliwość poznania osobiście wielu twórców, których do tej pory znałem jedynie poprzez prace w galeriach: Małgosię Müldner-Nieckowską, Kaję Szymańską i Wojtka Szymańskiego, Alę i Kubę Wyganowskich, Zosię i Witka Kozubskich, Marcina Zaremskiego, Jacka Rochackiego, Marcina Strzałkowskiego, Wojtka Brzezińskiego i wielu, wielu innych. A prace? Zamówienia od początku znacznie przekraczały możliwości ich wykonania. Naszą biżuterię chcieli mieć wszyscy!

Ale z czasem powstała konieczność rozpoczęcia pracy w próbie 925. Dla innych twórców, którzy w tym czasie również "przechodzili" na tzw. jedynkę wspomnienie dziwnych plam, powstających podczas polerowania na pierścionku może kojarzy się inaczej. Ja po raz pierwszy kląłem standardy "zachodnie" jako utrudniające prace w srebrze: "zuty", miękkie szpilki, rozkuwanie się obrączek na ryglu, generalny problem z trwałością zapięć.

Tak, w tym czasie musieliśmy ruszyć "na zachód". Przynajmniej pod względem technicznym.

Rok 1987 ! Kolejny dla mnie rok przełomowy! W tym właśnie roku otrzymałem uprawnienia do "wykonywania zawodu artysty plastyka w dziedzinie biżuterii srebrnej". Taki właśnie tekst widniał na legitymacji wydanej przez MKiS. Wielu kolegów i koleżanek, w przeszłości i dziś aktywnie działających jako twórcy, musieli przejść tą samą drogę. Ale satysfakcję i szczęście z otrzymanych uprawnień pamiętamy chyba wszyscy podobnie! Nareszcie mogliśmy wejść z własnymi pracami do galerii i zaproponować innym: "posuńcie się trochę, moje prace też maja prawo się tu zmieścić !" I często zdarzało się, że jako "młodzi, gniewni, nowatorscy i przebojowi" zajmowaliśmy w nich centralne miejsce!

Czy czuliśmy się "wschodni" lub "zachodni"? Nie! Czuliśmy się wielcy! Uważaliśmy, że "starzy" powinni ustąpić nam miejsca, docenić, pochwalić! Świat i przyszłość miała należeć do nas!

Moja pracownia działała wówczas na "pełnych obrotach". Miałem kilku pracowników, kilku kolegów - podobnie jak ja sam wcześniej dla innych - wykonujących moje projekty w swoich pracowniach. Szczególnie miło wspominam współpracę z Piotrem i Marcinem. A twórcza współpraca zawsze polegała także na wzajemnej nauce. Czy pracując dla mnie czegoś się nauczyli? Nie wiem. Na pewno ja nauczyłem się wiele od nich. I jestem bardzo dumny, że namówiłem ich na poddanie się ocenie komisji MKiS. Do dziś Galeria w Legnicy wielokrotnie prezentowała ich prace. Także nagradzała! W żadnym razie nie czując się współautorem ich sukcesów zawsze z wielką życzliwością sekunduję ich poczynaniom. Szkoda, że ostatnio tak niewiele wystawiają! Ale wiele ich prac jest na Zachodzie...

Z emocją wspominam rok 1988. Na "Ogólnopolskim Przeglądzie Wyrobów Złotniczych SOPOT `88", w konkursie na prace artystyczne "zgarnęliśmy" razem z Piotrkiem Małyszem i Jaśkiem Suchodolskim prawie wszystkie nagrody i wyróżnienia. Jakże dla nas wszystkich było to ważne! Rok później powstał pomysł zorganizowania grupy twórczej. W galerii Jacka Reszetki "Górna Volta", przekornie, we czwórkę do której dołączył Marek Krasny-Krasiński zorganizowaliśmy wystawę o prowokującej nazwie "Re-Volta". Na wernisażu spotkaliśmy się z samymi komplementami braci aktorskiej, która ( chyba ?! ) obyta z propozycjami galerii na zachodzie wskazywała tą drogę ekspansji "młodych, świeżych sił". Jak się wtedy czuliśmy? Prawie na Zachodzie!

Koniec lat osiemdziesiątych to dla mnie udział w wielu wystawach organizowanych przez "Sztukę Polską" i spółdzielnię "Plastyka" w krajach zachodnich. Zawsze z "dobrą prasą", uznaniem dla twórców prezentujących swoje prace, podkreślającą nowatorstwo i kreatywność myśli i koncepcji. Tak już byłem "zachodni", że niewiele myśląc przygotowałem katalog zdjęć, małą kolekcję biżuterii, poszedłem do fryzjera, wsiadłem do samochodu i pojechałem zdobywać rynki zachodnioniemieckie!

To był niezły "kubeł zimnej wody". Generalnie - nikt nie chciał ze mną rozmawiać! Raz nawet wyproszono mnie z galerii twierdząc, że "z ulicą nie będą handlować". Wyjątkowo uprzejma i życzliwa dziewczyna w Getyndze uświadomiła mi, że skoro nie mam przedstawiciela w Niemczech, stosownych dokumentów i faktur - nie mam szans. Co prawda mocno "uszczupliła" mój zapas wzorów jako zakup prywatny, dla znajomych ( czyli zwróciły się koszty wyjazdu! ), ale odebrała nadzieję. W Hamburgu, powołując się na fakt wystawiania w galerii prac mojego znajomego na wystawie indywidualnej dowiedziałem się, że tak, był taki, ale nie była to wystawa tylko komis w jednej z gablotek, który "wziął na siebie" znajomy autora mieszkający w Hamburgu. A wernisaż polegał na tym, że po zamknięciu autor galerii wpadł podziękować właścicielom za życzliwość z paroma butelkami wina!

Znowu dowiedziałem się, że byłem z pewnością daleko na wschód od Zachodu !

Załamanego pocieszyło, że powstałe w roku 1991 Stowarzyszenie Twórców Form Złotniczych na swojej pierwszej komisji kwalifikacyjnej uznało moje dotychczasowe osiągnięcia za wystarczające, aby stać się członkiem tego gremium. Uznanie dotychczasowej drogi twórczej spotkało mnie również ze strony związku Polskich Artystów Plastyków, którego oddział mazowiecki wnioskował o moje pełne członkostwo do Rady Naczelnej. Rada Naczelna uznała jednak, że z definicji nie chce u siebie "blachoklepców". Rok później, już zaproszony, nie złożyłem stosownych dokumentów... się obraziłem!

Kolejnym pocieszeniem było wyróżnienie, jakie otrzymałem od Szefa Rady Programowej STFZ, wielkiego dla mnie ówczesnego autorytetu, Marka Nowaczyka, w Legnicy w roku 1992. I kolejne, na wystawie-konkursie w Galerii Nowy Świat w roku 1993. Do pracowni docierały coraz ciekawsze propozycje: rozpoczynała swoją działalność Ela Anioł na Zachodzie, galeria OFIR otwierała swoje wnętrza głównie pracami moimi i Jacka Barona, rozpoczynała działalność galeria MILANO, w której na otwarciu znowu dużo miejsca zajmowały moje realizacje, nawiązałem trwała współpracę z galeriami w Kanadzie... było dobrze! Ale nie czułem się bliżej Zachodu! Choć może trochę: skończyło się radosne prowadzenie pracowni, dotychczasowe "harcerstwo" zajęła deklaracja PiT, chwilę potem VAT. Nie można było inaczej! W mojej pracowni pracowało wtedy pięć osób, chwilę później już siedem.

Rozpoczął się zły czas. Nie finansowo, moja pracownia mimo pierwszych sygnałów konkrecji z zachodu miała się dobrze. Ale pogoń za terminami, zdobywaniem zamówień, nie zawsze tych, które chciałoby się realizować, nie zawsze również tych, z których byłbym dumny, pogoń za ZUS-em, behapowcem, zmianami w przepisach, presją podwyżek pensji... koszmar! Korzystając z pretekstu zmiany przepisów, podobno na bardziej zachodnie, postanowiłem znowu prowadzić pracownię plastyczną, a nie mały "zakład produkcyjny".

Czy czułem się wtedy bliżej zachodu? Nie! Po dwunastu latach zatrudniania pracowników chciałem w końcu mieć chwilę komfortu, spokój podczas pracy, chciałem stworzyć nowe kolekcje, wrócić do klimatu pracy twórczej. Koledzy, którzy wcześniej pokpiwali, że Pająk prowadzi "fabryczkę" rozpoczęli tworzenie swoich, a ja już miałem dość! Prawda, że podejście całkiem nie zachodnie? Ale własne i uczciwe!

Praca we własnej pracowni, bez pracowników ma wiele zalet. I choć dochody są znacznie mniejsze, znowu jest czas na literaturę, na pracę przy unikatach, na pracę dla Stowarzyszenia. Od roku 1997 jestem członkiem Zarządu STFZ, co poczytuję sobie za wielki honor! Tym bardziej, że miałem okazję pomóc przy największym spotkaniu Wschodu z Zachodem na konferencji Ars Ornata Cracoviana w roku 2000!

Nie mi oceniać efekty tego spotkania. Ale okazało się, że z iście polską energią i bezinteresownym zaangażowaniem naszych członków, szczególnie Andrzeja Bielaka i Jacka Rochackiego, przy wsparciu naszych przyjaciół jesteśmy w stanie przygotować spotkanie, o którym do dzisiaj mówi się jako o najlepszym w historii sieci AOE. A na pewno była to bardzo ważna konfrontacja miedzy postawami środowisk twórczych. W Krakowie obok delegacji twórców z Hiszpanii ( impulsywnie krytycznych ), z Niemiec ( której to delegacji brakowało porządku, a szczególnie biura i sformalizowanych struktur ), z Czech ( od lat tworzących własny klimat poprzez warsztaty Mirka Cogana ), Słowaków ( uznających, że design niemiecki to cel i mistrzostwo ), Estończyków ( którzy swoją wystawą udowodnili, że własna myśl zadziwiająco lepiej jest prezentowana niż próby dostosowań do standardów zachodnich), Litwinów ( którzy szczerze pokazali, co robią ), Rosjan ( nie potrafię ich określić inaczej, niż ciekawych projektantów galanterii skórzanej, ale swoje prace prezentowało tylko jedno małżeństwo ) swoje prace pokazali również młodzi twórcy z Ukrainy! Część prac była przemycona przez granicę, część z wyraźnymi błędami w wykonaniu, ale ... ile w nich było ambicji, sztuki, wielkich emocji! Te prace zapamiętałem najbardziej. Tak jak ich autorów, którzy jakże wspaniale i sympatycznie mówili o swojej pracy.

Kim czułem się w Krakowie w roku 2000? Cieszyłem się bardzo, że mogliśmy pomóc kolegom z Ukrainy. Na pewno czułem się bliżej Wschodu, chłopakom z Ukrainy czegoś zazdrościłem... Niczego jakoś nie zazdrościłem Zachodowi. No, może Hiszpanom klimatu i Barcelony ( w której byłem dwa razy i zawsze za krótko! )

Po zakończeniu konferencji Ars Ornata Cracoviana prowadziłem wiele dyskusji, niechcący także na łamach miesięcznika Zegarki&Biżuteria z obecnym Komisarzem wystaw legnickich, Sławkiem Fijałkowskim. Czytelnicy mogli dostrzec wielką różnicę w podejściu do sztuki złotniczej miedzy doktorem sztuki, absolwentem wyższych uczelni krajowych i zachodnich, a jednym z wielu autorów, którzy "z perspektywy fela" obserwują i oceniają to, co się dzieje wśród polskiej sztuki złotniczej. Gdzie jest Sławek Fijałkowski? Na pewno na zachodzie, przekonany autorytetami uznanymi i bezdyskusyjnymi, a określonymi przez zachodnich krytyków sztuki, profesorów i najznakomite szkoły biżuterii. Gdzie jestem ja? Tu, u nas, w Polsce, i mój stosunek do miejsca twórców form złotniczych jest i będzie zawsze subiektywnie dogłębny. Na pytanie, gdzie jest aktualnie polski myśl twócza jedyną uczciwą odpowiedzią będzie: nigdzie. Bo przecież nie w kolekcjach prezentowanych na Zachodnich targach biżuterii. Tam efektem i rankingiem jest ilość zamówień. W Łodzi? W Warszawie? A może w telewizji, gdzie Antek chwali się, ze dziura na palec w śledziu to też biżuteria?

Zastanawiam się, czy biżuteria jest skazana na powielanie trendów w sztuce, które jako nowatorskie i kontrowersyjne były sensacją naście lat temu? Czy trzeba ją obsikać, wbić w krocze lub łuk brwiowy - aby była zauważona? Czy dyplomem na akademii musi być "coś" na pryszczatym ciele lub na wysuniętym języku? Czy taka ma być przyszłość i takie obowiązki polskiego twórcy form złotniczych?

Jeżeli tak - to jestem na dalekiej północy lub południu, gdzie główną ozdobą ciała pozostały symbole władzy, zwycięstwa, pozycji społecznej, emocji, pamięci i MIŁOŚCI. Bo jeżeli następnym krokiem ma być umieszczenie brylantu w trzewiach żywego człowieka, zakonserwowana sperma na szyi ulubienicy lub implanty w kości czołowej czaszki - "to się chłopcy bawcie!" Na pewno beze mnie! Autoagresja lub agresja twórcy, nawet przy aplauzie profesorów i widowni - według mnie jest chora!

Na Zachód od Wschodu czy na Wschód od Zachodu? Czy musimy szukać odpowiedzi na tak zadany problem? Może ważniejsze byłoby dla nas inne pytanie: czy w swojej działalności twórczej możemy być autentyczni, tworzyć zgodnie z własnym, szczerym i dogłębnym poczuciem estetyki, WŁASNYM subiektywnym i indywidualnym pojmowaniem sztuki? W ramach, jakie malarzowi daje blejtram i gęstość farby, rzeźbiarzowi, jakie daje twardość materiału i ostrość dłuta, grafikowi, którego ogranicza nacisk prasy i konsystencja farby, twórcy form złotniczych, który swoim kunsztem i pomysłem kształtuje metal szlachetny?

Każdemu przecież wolno wykroczyć poza te umowne ramy i stworzyć "wielką interdyscyplinarną sztukę", happening, nawet ze śledziem w roli głównej! I niech piórko w gumie mamba z granulką srebra (mało przeżutą) zachwyca krytyków na Zachodzie, ale czy właśnie takie pojmowanie sztuki musimy importować?

Na zakończenie jeszcze jedna refleksja. Moim zdaniem krytyka nie poparta konstruktywną propozycją to jedynie strata czasu i zawracanie głowy! Może zatem ponownie głębiej zastanowić się nad podziałem od lat rysującym się w środowisku twórców form złotniczych? W regulaminach konkursów często ocenia się prace w dwóch kategoriach: dobrego rzemiosła i dobrego projektu. A gdyby tak, nie mieszając do tego teorii sztuki, stworzyć nową kategorię: happening złotniczy? Wtedy prawdopodobnie skończyłyby się dyskusje, czy lepsza jest dziura w śledziu, czy bransoleta Leszka Weissa. Po prostu autor miałby wybór: czy poddać się ocenie jako twórca form złotniczych czy jako kreator działań plastycznych w dziedzinie "happeningu ciała".

Mariusz Pajączkowski

Skąd prowokujące osądy kończące moje wystąpienie? Otóż - bardzo licząc na zdanie Zgromadzonych chciałbym poznać Ich opinie! Przecież - po prostu mogę mylić się w swoich osądach...

<<< menu        <<<-- wstecz

Copyright © 2000 - 2003 STFZ. Wszystkie prawa zastrzeżone.