<<< menu        <<<-- wstecz

LEGNICKI FESTIWAL SREBRA `2006 - SESJA NAUKOWA


Sesję otworzyli gospodarz
- dyr. Zbigniew Kraska
i prowadzący - Piotr Cieciura

Sala była pełna, ale nie było na niej tych,
którzy protestowali; dlaczego?
Zabrakło merytorycznych argumentów? Racji?


SKÁNDALON TOU STAUROU
(w perspektywie estetycznej, etycznej, religijnej i irreligijnej)

Przeżywamy w ostatnich latach szereg skandali związanych z naruszeniem przez artystów czy dziennikarzy religijnej obyczajowości, której usankcjonowaniem prawnym w naszym kręgu kulturowym jest zapis o obrazie uczuć religijnych. Przedmiotami tej obrazy często stają się krzyż - symbol chrześcijaństwa, jak też inne symbole i wyobrażenia kultu. Można tu wymienić szereg przykładów - światowych, jak i polskich, zarówno z dziedziny sztuki, jak i mass-mediów. Interpretacje tych skandali czy wręcz one same wyznaczone czy generowane są przez perspektywę integrystyzmu czy fundamentalizmu religijnego, broniącego sztuce czy środkom masowego przekazu określonego (jeśli nie w ogóle) sposobu używania symboli i wyobrażeń religijnych i w związku z tym usiłującego wprowadzić w tym zakresie stosowną normalizację, cenzurę i zaostrzenie penalizacji. Tej tendencji przeciwstawia się zdecydowanie nurt liberalny, uznawany za typowy czy wręcz konstytutywny dla cywilizacji Zachodu, w którego demokratycznej aksjologii na czoło wysuwa się prawo do swobody wypowiedzi. Z liberalnego punktu widzenia za skandal uważa się, że można dziś jeszcze żądać represji, w tym nawet kary śmierci - jak w przypadku afery Rushdiego czy ostatnich karykatur Mahometa - dla tych twórców, którzy nie respektują określonych, religijnie umotywowanych norm regulujących mimesis sfery sacrum. Spór ten wydaje się coraz bardziej konfliktem cywilizacji i bynajmniej nie biegnie pomiędzy światem islamu a Zachodu, lecz - jak wiemy - przebiega w poprzek również naszego, w przeważającej masie katolickiego społeczeństwa.

Jaką zatem zająć postawę wobec tego konfliktu. Czy skazani jesteśmy jedynie na wybór którejś z dwóch opcji? A może ten konflikt jesteśmy w stanie rozwiązać na gruncie jakiejś szerszej aksjologii niż układy wartości wyznaczone przez religijne obyczaje i sankcjonujące je systemy prawne, ale i przez skrajny liberalizm? Jaką aksjologię można wyprowadzić z tego sporu o skandal - nazwijmy go skandalem bluźnierstwa czy obrazy uczuć religijnych - i jego funkcję we współczesnej kulturze ogólnoludzkiej w stanie pogłębiającej się wojny, który to konflikt sam wydaje się skandalem jako ostatnio często świadomie prowokowany, a będący tym samym źródłem cierpienia ogarniającego swym bezmiarem także ów drogi również polskiej kulturze skándalon tou staurou, czyli skandal krzyża (Ga 5, 11)? Czy skandal naruszający religijną obyczajowość należy lokować podobnie jak inne przestępstwa czy zgorszenia wyłącznie w domenie koniecznej negatywności zagrażającej człowiekowi, czy też można mu przypisać walor pozytywności?

Referatowi towarzyszył film Michela Załęskiego o pokazie mody Arkadiusa w kościele Notre Dame de Lourdes w Brukseli w 2002 roku w ramach finisażu wystawy Irreligia.

Kazimierz Piotrowski


Jeżeli chcemy o czymś mówić, dobrze jest sprawdzić czy na pewno wiemy o czym mówimy. Inaczej może dojść do skandalu. Do skandalu w sensie takim, jak go definiuje w punkcie drugim słownik wyrazów obcych PWN. W słowniku tym możemy przeczytać:
"skandal
1. coś, co wywołuje zgorszenie, oburzenie; rzecz gorsząca, zawstydzająca
2. postępek przynoszący wstyd"

Po zapoznaniu się z obowiązującą definicją możemy spróbować zawęzić ją do dziedziny sztuki. Oczywiście i tu pojawia się podobny problem. Jednak definicje słownikowe wydają mi się w tym wypadku mało precyzyjne. Na tyle długo zajmuję się sztuką i to nie tylko jako artysta i kurator, ale i pedagog, że zorientowałem się, iż każdy definiuje ten termin bardzo subiektywnie. Ile to razy można było usłyszeć z ust, wydawałoby się specjalistów, diametralnie rozbieżne oceny na temat, czy dana rzecz lub zjawisko jest sztuką czy też nie. Osoby takie bardzo często używają przy tym zwrocie: "dla mnie to jest / nie jest sztuką". Dopuszczają w ten sposób możliwość istnienia innych ocen. A i co ważne, całą ocenę koncentrują li tylko na fakcie przynależności lub nie jakiegoś zjawiska do obszaru sztuki.

Nikt na wernisażu, może poza rozbawionymi alkoholem panami, nie mówi, że jest to "niezła sztuka" i wtedy nie dotyczy to oczywiście wystawionego obiektu lub zjawiska. Zachowanie takie może nawet wyczerpywać znamiona skandalu i rozgrywa się w pewnym sensie w obszarze sztuki. Jednak nie o takich skandalach chciałbym tutaj mówić.

Jak już zaznaczyłem definicja sztuki jest dla mnie czymś bardzo subiektywnym, a nawet uważam, że każdy artysta, krytyk i inny uczestnik świata sztuki formułują tę definicję co najmniej raz w życiu, na swój użytek. Chyba, że zalicza się do tak zwanych umysłów otwartych i wtedy to formułowanie następuje przy każdym kontakcie z potencjalnym dziełem sztuki.

Dlatego też do określenia, czym jest sztuka użyję własnych kryteriów i to tylko na potrzeby tego wywodu, ale dla wygody słuchaczy postaram się, żeby były one jak najbardziej szerokie. A oto i ta definicja: "Sztuką jest to co się za sztukę samo uważa, albo jest przez innych za takową uważane". Ta przebiegła definicja pozwoli mi na umieszczenie w obszarze sztuki wielu rzeczy i zjawisk skandalicznych. Przez litość ograniczę się tylko do takich, które wywołują moją najsilniejszą reakcję.

Kolejność opisywanych zjawisk będzie jednak zupełnie przypadkowa.

Raz z kolegą będącym, tak jak ja, pracownikiem wrocławskiej akademii, w przerwie między zajęciami, postanowiliśmy pójść do pobliskiego Muzeum Narodowego, celem zobaczenia wystawionego w tamtejszej kawiarni (ciekawe, dlaczego go wystawili w kawiarni?) obrazu Dudy -Gracza. Oczywiście, że nazwisko i twórczość były nam znane, ale jako ludzie umysłowo otwarci postanowiliśmy sami zobaczyć z bliska, jak to wygląda i dlaczego tak wiele osób powiązanych z szeroko rozumianą sztuką współczesną, wiesza na nim psy. I tu spotkaliśmy się ze skandalem w dosłownym rozumieniu słownikowym. Muszę tu jeszcze podkreślić, że oboje z kolegą jesteśmy z wykształcenia malarzami i właśnie malarstwa wtedy uczyliśmy. Obraz prezentowany w Muzeum Narodowym był namalowany skandalicznie, czyli wywoływał sposobem namalowania nasze oburzenie i poczucie wstydu. Szczególnie zaniepokojeni byliśmy ewentualnymi skutkami, jakie jego oglądanie może wywołać u studentów, którym zawsze mówiliśmy o rzetelności warsztatu, a tu, w muzeum, ujrzeliśmy coś wielkiego, namalowanego powierzchownie, efekciarsko i naprawdę byle jak. Skandal ten miał dalsze swoje losy, jednak na całe szczęście już bez mojego udziału. Rzeczony malarz, czyli Duda-Gracz, został zaproszony przez władze mojej uczelni do wygłoszenia wykładu inaugurującego. Celowo nie poszedłem na inaugurację, ale osoby, które tam były, poczuły się zawstydzone, oburzone i może jeszcze nawet przerażone bezprzykładnym atakiem wykładowcy na młodszych artystów i na całą sztukę współczesną.

W obszarze sztuki polskiej za skandal uważam również działanie autora o nazwisku Łysiak, którego książkę o malarstwie otrzymałem onegdaj w prezencie. Autor ten, nie tylko, że dopuścił do wydania swojej książki z żenującą szatą graficzną, to jeszcze powypisywał tam takie rzeczy, które nie tylko przynoszą wstyd jemu, ale i czytelnik czuje się jakby czytał dzieło o charakterze pornograficznym (i to bardzo obrzydliwego gatunku). Najgorsze jednak jest to, że jak przeczytałem, jest to jeden z tomów szerszej publikacji. Wywołuje to naprawdę moje oburzenie, bo myślę, że przed takimi treściami należałoby młodzież chronić.

Kolejnym skandalem jest, co może wydawać się nudne, ale muszę o tym powiedzieć, brak nie tylko w Warszawie, ale i w innych miastach Polski Muzeów Sztuki Współczesnej. Skandalem jest, że Minister Kultury potrafi lekką ręką wydawać grube miliony na różne muzea, które mają pokazywać bądź to cierpienia, bądź heroizm Polskiego Narodu, a nie wie, że trzeba jednak pomyśleć o dniu dzisiejszym i o przyszłości. Rozmiar tego skandalu staje się widoczny, gdy udać się na przykład do Czech i to nie od razu do Pragi, ale do jakiegoś mniejszego miasta. Wtedy, zobaczywszy tamtejsze galerie utrzymywane z pieniędzy podatników, można naprawdę pojąć obszar skandalu, jaki się rozgrywa w naszym kraju.

Skandalem jest również to, że żaden z polityków nie zdobywa się na odwagę, żeby uświadomić swoim wyborcom oczywisty fakt, który zawarty jest w podręczniku dla drugiej klasy gimnazjum, że kraje wysoko rozwinięte to takie, które inwestują w kulturę, edukację i usługi, a kraje słabo rozwinięte, to kraje, które inwestują w rolnictwo i przemysł wydobywczy. Jak pokazuje skandaliczny przykład górników walczących z policją pod sejmem, można łatwo wymusić pieniądze na utrzymywanie naszego kraju w stanie zacofania.

Skandalem jest również fakt, że nikt nie wpada na pomysł by takie pieniądze zainwestować w rozwój kultury i sztuki. Skandalem jest również fakt, że tak ogromne pieniądze w naszym kraju idą na sport ze szczególnym uwzględnieniem piłki nożnej, a nie na wyżej wspomnianą kulturę i sztukę.

Skandalem jest również fakt, że wszyscy w tym kraju daliśmy się sterroryzować garstce wariatów o urojeniach posłanniczych i z ludzi wolnych, działających w sferze ducha, staliśmy się zastraszonymi karłami polskiej sztuki.

Jako ilustrację tego skandalu mogę przytoczyć historię z pewnego miasta, gdzie prezydent wezwał wszystkich dyrektorów instytucji kultury i zapowiedział, że nie życzy sobie żadnych prowokacji za społeczne pieniądze. Chodziło o to, że teatr pokazał jakąś sztukę współczesną i ktoś o tym doniósł prezydentowi. Skandalem jest wypowiedź prezydenta, który miał powiedzieć, że instytucje te nie są prywatnymi folwarkami dyrektorów. Skandalem jest też to, że dyrektor teatru się ukorzył i obiecał wszystkie przyszłe premiery konsultować z prezydentem. Skandalem jest to, że nikt nie miał odwagi powiedzieć prezydentowi, że instytucje kultury nie są jego prywatnym folwarkiem i że po prostu nie zna się na sztuce, a dyrektorzy tych instytucji są specjalistami w swoich dziedzinach.

Skandalem jest telewizja Kultura, której nikt nie odbiera, bo jest tylko w nielicznych kablówkach. A jeżeli coś pokazują spoza materiałów archiwalnych i atrakcji stołecznych, to wiadomo, że twórca, miasto z którego pochodzi, lub instytucja zapłaciła za tę promocję Polskiej Telewizji. Z resztą, gdy mówimy o sztuce i telewizji, to czy to nie jest skandal?

To co napisałem we wstępie, nieco prowokacyjnie sygnalizuje, że w mojej opinii, wbrew powszechnie panującym poglądom, nie są skandalem różne głośne działania artystów. Działania różne, a zawsze opisywane przez prasę i w dużym stopniu przez nią wykreowane na skandal, nigdy nie budziły mojej niechęci. Przecież znam historię sztuki współczesnej i pamiętam działania dadaistów, jaką reakcję wywołała pierwsza wystawa impresjonistów, co wyczyniali futuryści. Czym mam się więc szokować obecnie? Co ma mnie dzisiaj zaskakiwać, budzić moje oburzenie i obrzydzenie? Nigdy nie byłem specjalnym miłośnikiem body artu i na przykład akcjonistów wiedeńskich, ale to jest już historia sztuki i trudno z tym dyskutować. Dlatego też, mając świadomość powyższych faktów i jeszcze wielu innych, nie widzę obecnie w naszym kraju działań artystycznych, które by wyczerpywały definicję skandalu.

Jedyne, co może po stronie artystów budzić poczucie wstydu, to ich mały radykalizm, brak prawdziwego zaangażowania w sprawy społeczne. Uważam, że sztuka jest niezbędna społecznie i bez jej obecności społeczeństwo nie może uważać się za prawdziwe demokratyczne.

A to może być zawstydzające i nawet uznane za rzecz gorszącą. Czyli za skandal. Skandal nie jest czymś fajnym, wbrew pozorom. Nie można powiedzieć: "Ale wczoraj na wernisażu był fajny skandal!". Skandal tak naprawdę jest czymś przygnębiającym. Czymś, co pozostawia uczucie niesmaku.

Jeżeli u kogoś uczucie niesmaku budzi praca czy działanie jakiegoś artysty, to u mnie takie uczucia budzą różne działania dotyczące sztuki i w ramach niej się pojawiające, powyżej opisane.

Celowo nie wymieniam tutaj z nazwiska żadnych artystów, w powszechnej świadomości uważanych za twórców "skandalicznych", ponieważ problem wydaje mi się ogólniejszej natury i tak naprawdę dotyczy całości "świata sztuki" w Polsce. Nie chciałbym też bronić, lub w ogóle się ustosunkowywać do konkretnych przykładów, ponieważ nie zawsze wydają mi się one aż tak ważne artystycznie, jak zostały nagłośnione przez media.

Wydaje mi się wręcz, że "skandale", tak jak je powszechnie rozumiemy, są elementem rozgrywki politycznej, dziejącej się tylko i wyłącznie w wirtualnej rzeczywistości wytworzonej przez media i polityków.

Powszechnie znanym jest fakt, że politycy istnieją tylko w mediach i tylko stała obecność w nich zapewnia politykowi możliwość istnienia. Media z kolei wymagają nowości, napięcia, zaskakujących faktów.

Dlatego też w pewnym momencie politycy uznali, że sztuki wizualne będą się świetnie nadawały do zaistnienia medialnego. Ostatnio, w związku z koniecznością dostarczania mediom ciągłych nowości, ciężar zainteresowania polityków przeniósł się w stronę teatru. Jestem prawie pewien, że obecnie można w galerii pokazać rzeczy znacznie odważniejsze niż kiedyś, ponieważ kolejna "skandaliczna" wystawa nie jest już tak gorącym tematem dla mediów i trudno by było lokalnemu politykowi na tym wypłynąć. Jednak galerie jeszcze długo nie otrząsną się po zmasowanym ataku cynicznych graczy politycznych. Fatalna etykieta będzie się trzymać długo i mocno. Gdy w krajach do których próbujemy dołączyć, czyli krajach wysoko rozwiniętych, sztuka kojarzy się z czymś ważnym społecznie i nierozerwalnie związanym z podnoszeniem poziomu życia społeczeństwa, to w Polsce powszechnie jest kojarzona ze skandalem i obrażaniem uczuć innych ludzi. Powoduje to u dużej części społeczeństwa powstawanie kuriozalnych poglądów na temat finansowania instytucji kultury. Uważają oni, że galerie i artyści powinni finansować się sami i bardzo często się słyszy: "Nie z moich podatków". Ludzie ci są przekonani, że w Europie Zachodniej i w Stanach Zjednoczonych sztuka, galerie, muzea finansują się same, ewentualnie z dobrowolnych datków prawdziwych miłośników sztuki. Taka bzdura pokutuje powszechnie wśród naszego społeczeństwa, a głównie wśród elit politycznych, czyli tak zwanych decydentów.

Dlatego też artysta, kurator, jeżeli poszukują pieniędzy na swoje projekty traktowani są jak naciągacze, którzy chcą się dobrze bawić za cudze pieniądze i przy tym jeszcze obrażać ludzi.

Pogląd ten jest naszym kraju jednak chyba trochę starszy, ponieważ spotkałem się z nim w sposób drastyczny na początku lat 90-tych w Krakowie. Był to jeden z większych skandali związanych ze sztuką współczesną w powojennej Polsce. Skandal ten nie został nigdy właściwe nagłośniony a nazwisko jego sprawcy nie jest mi nawet znane.

Historia wyglądała mniej więcej tak: na wernisażu grupy LUXUS w krakowskim Bunkrze Sztuki pojawił się nieżyjący już prof. Krakowski w towarzystwie równie nobliwie wyglądającego mężczyzny, obcokrajowca, którego mi przedstawił. Jako, że był to wernisaż, nie poświęciłem im zbyt wiele czasu. Rozstaliśmy się po konwencjonalnej wymianie grzeczności. Dopiero następnego dnia prof. Krakowski ze łzami w oczach i to autentycznymi, nie jest to figura stylistyczna z mojej strony, opowiedział mi całą historię. Otóż owym mężczyzną był pan Peter Ludwig, znany kolekcjoner sztuki i bodajże, ale tego nie jestem pewien, producent czekoladek. Jeżeli ktoś ze słuchaczy dalej nie wie o kogo chodzi, to proponuję zapoznanie się z Kolekcją Ludwiga w Kolonii lub w Wiedniu, albo i w Budapeszcie. Może nie byłoby możliwości zapoznania się z kolekcją Ludwiga w Budapeszcie, gdyby nie skandaliczna postawa władz Krakowa i polskiego rządu, którzy głusi na przekonywania prof. Krakowskiego, potraktowali pana Ludwiga jako jednego z wielu zagranicznych naciągaczy, którzy dybią na naszą świętą własność. A czegóż to chciał pan Ludwig? Pan Ludwig chciał jakiegoś ładnego budynku w Krakowie lub okolicach, żeby pokazywać na stałe część swojej kolekcji. Podobno wielkość ekspozycji limitowana była tylko wielkością oferowanego budynku. Bałwany! Przecież wystarczy sięgnąć po jakikolwiek album o na przykład pop-arcie i zobaczyć, że znaczny procent reprodukcji w podpisie ma adnotację "wł. Kolekcja Ludwiga". A tak pan Ludwig pojechał sobie na Węgry i dostał cały pałac królewski w Budapeszcie.

Czy powyższa historia nie jest skandalem? Wstyd, zgorszenie, oburzenie, wszystko w jednym. Jak mi było wstyd i głupio, gdy rozmawiałem z prof. Krakowskim, a on płakał!

Wniosek jest taki, że skandal nie pomaga sztuce, a ci, którzy tak twierdzą nie odróżniają sztuki od prostackich sztuczek.

Paweł Jarodzki


Usuńcie kwas!

Gdy rozum śpi budzą się demony. Taki tytuł nadał Francisco de Goya jednej z najsłynniejszych swoich rycin, która ponad 200 lat temu wyrażała jego strach przed tkwiącymi w społeczeństwie złem, zabobonami i absurdami. Artysta kpił ze słabości ludzkiego umysłu, nie uciekał także od aluzji dotyczących sytuacji politycznej i społecznej Hiszpanii.

Efekt był przewidywalny. Jego prace spotkały się z ostrą krytyką, a Goya musiał wycofać je ze sprzedaży. Nie był pierwszym, ani ostatnim wybitnym artystą w dziejach sztuki, któremu zagroziła Inkwizycja (albo inkwizycja - jak kto woli). Rycerze jedynej słusznej sprawy, jedynie słusznej ideologii istnieli bowiem od zawsze. Zmieniały się jedynie ideologie i formy rozprawy z tymi, którzy ośmielali się być ich krytykami.

Mamy w Legnicy pokonkursową wystawę plastyczną, która na długo przed oficjalnym otwarciem doczekała się mało oryginalnej (oczywiście w tym historycznym kontekście) recenzji. "Ten pseudokonkurs pseudodzieł pseudoartystów, rozstrzygnięty przez pseudojurorów, jest objawem pseudokultury" - napisał katolicki publicysta, któremu zgromadzone na wystawie eksponaty najwyraźniej się nie podobały (fakt, że ich nie widział ma tu absolutnie drugorzędne znaczenie). Nie podobało mu się wszystko, a zwłaszcza fakt, że jurorzy ośmielili się nagrodzić "bluźnierczą" prezentacje wideo ukazującą krzyż, który zanurzony w kwasie powoli się rozpuszcza.

Mamy zatem "Skandal" (taki tytuł nadali organizatorzy 15. edycji międzynarodowego konkursu sztuki złotniczej) i skandal, bo dzieła w gablocie sprowokowały emocje, szczere i koniunkturalne głosy oburzenia i potępienia. Owocują też medialnym rozgłosem i prowokują wymuszone reakcje ludzi świata polityki (tych, którzy na co dzień omijają galerie sztuki szerokim łukiem). Niestety, u początku mieliśmy też dziennikarski donos na poziomie rynsztoka, a będziemy mieli urzędowe śledztwo prokuratora, który - niczym członek Świętego Oficjum - zmuszony będzie policzyć, ile diabłów mieści się na czubku srebrnej szpilki.

Nie on pierwszy ruszy na front walki ze Złym. Nie ma wyjścia, w sytuacji gdy artystyczny "formalizm pokrywa ideową pustkę, pokrywa amoralną postawę ideową wobec życia, a więc obezwładnia i dlatego musi być zwalczany". Tym bardziej, że "wielu artystów ciągle jeszcze ulega wpływom rozkładowej pseudokultury dekadentów, pesymistów i nihilistów, reprezentantów ginącej kultury Zachodu". Fakt, że powyższa analiza pochodzi ze stalinowskiej "Trybuny Ludu" (rok 1949), nie zaś z radiomaryjnego "Naszego Dziennika" (rok 2006) w niczym nie zmienia jej ewidentnie ponadczasowej aktualności.

Kwestionowanie wszelkiej władzy, tradycyjnego systemu wartości, religii, moralności, płci poprzez artystyczne prowokacje to jeden z głównych nurtów współczesnej sztuki światowej. Wraz z wolnością w sposób nieuchronny objawił się on także w polskich galeriach i w dziełach polskich artystów. Haniebny wyrok skazujący sądu III RP orzeczony prawomocnie wobec jednej z artystycznych prowokatorek (skutkujący m.in. cenzorskim zamknięciem jej dostępu do wystraszonych organizatorów wystaw) zakwestionował jej (czyli nas wszystkich!) konstytucyjne prawo do wolności ekspresji. Nawet tej artystycznej, z natury rzeczy ograniczonej do niszowych przestrzeni galerii sztuki.

Nie miejmy złudzeń: "ktoś, kto raz zacznie ograniczać wolność wypowiedzi, nigdy się nie zatrzyma. Wolność ma się w całości albo nie ma się jej wcale. Każde inne podejście spowoduje, że władza publiczna zacznie spełniać funkcje inkwizycyjne. Że będzie sprawdzać opinie pod kątem ich słuszności, czyli robić dokładnie to, co w systemie demokratycznym jest przywilejem ogółu obywateli (...). Swoboda głoszenia poglądów nie oznacza wcale, że będą one zawsze rozsądne, rzeczowe i mądre. Wręcz przeciwnie. Wielość sądów nie pozwala jednak usypiać rozumowi, budzi naszą uwagę, zmusza do nieustannego przekonywania, pozwala poddać próbie najbardziej - wydawałoby się - niepodważalne zasady". Zapewne będzie szatańską wręcz przewrotnością, gdy dodam, że nie jest to głos pozbawionego zasad liberała. Przeciwnie. Cytat pochodzi z artykułu publicysty tygodnika "Wprost" broniącego prawa do wolności wypowiedzi w - krytykowanym już z wielu stron - ...Radiu Maryja!

Usuńcie kwas, a zanurzony w nim krzyż przestanie się rozpuszczać! Również tak można odczytać sens nagrodzonej w Legnicy pracy, która dała okazję do skandalicznej (za to bardzo medialnej) awantury. Usuńcie kwas, zanim zbudzą się demony... Gdy dacie przyzwolenie i zaczniecie usuwać artystów i ich dzieła, będzie już za późno.

Grzegorz Żurawiński


a = v / t

Przyspieszenie (a) równa się prędkość (V) dzielona przez czas (t). To stosowany przez fizykę zapis zjawiska, jakie od kilku dekad określa naszą rzeczywistość.

Wizualny wzór na przyspieszenie mógłby odpowiadać logo pewnego koncernu o transglobalnym zasięgu, którego filozofię działania określił jego prezes Paul Knight, formułując w latach 90-tych hasło "MARKA! - nie produkt" i dając tym samym sygnał do wyścigu, którego konsekwencje zmieniły logikę procesów gospodarczych.

Mimo początkowych - nie pozbawionych podstaw nadziei - dziś już jednoznacznie możemy uznać, że raczej ofiarą, niż beneficjentem tego procesu stała się także istotna przestrzeń ludzkiej aktywności, określana jako wzornictwo. W starych, dobrych czasach, kiedy nie wszystko jeszcze było produkowane w Chinach biznes starał się dostarczać ludziom to, czego chcieli. Dzisiaj zaczął kłaść nacisk na to, żeby "potrzebowali" tego, co produkuje. Powszechne dążenie do ometkowywania społecznej świadomości powoduje, że konkurencja polega obecnie nie na porównaniu parametrów jakościowych produktów, ale licytacji budżetów przeznaczonych na ich reklamę. Marketing, czyli umiejętność rozpoznawania potrzeb powoli staje się zbędny, zastąpił go branding - umiejętność kreowania potrzeb. Nie przypadkiem James Bond przesiadł się do BMW, a przed każdą akcją spogląda dyskretnie, ale wystarczająco zauważalnie na zegarek marki Omega, a i jego niezmienna słabość do Martini z całą pewnością także nie pozostała bezinteresowna. W ten sposób show-biznes przemyca do publicznego obiegu mechanizm niezwykle skutecznej, bo oddziałującej na podświadomość tzw. "lanserki", określany jako "product placement". W odniesieniu do dziedziny wzornictwa, którą sam reprezentuję - czyli jubilerstwa - proces ten przybrał skalę ekstremalną. Nikt już dzisiaj nie ocenia estetyki produktów; medialne emocje wzbudza jedynie dyskusja o tym, ile milionów dolarów kosztowała kolia, jaką miała na sobie podczas ceremonii wręczania Oskarów Angelina Jolie (mniejsza o fakt, że z reguły klejnoty tej wartości nigdy nie są kupowane, ale wyłącznie wypożyczane przez domy jubilerskie, na jedną, służącą celom reklamowym okazję, a następnie deponowane w sejfach banków lub towarzystw ubezpieczeniowych). W tym kontekście warto przywołać jeszcze jeden sugestywny przykład - scenę z filmu "Casino", kiedy Robert de Niro wręcza Sharon Stone nie szkatułkę, ale walizkę biżuterii z nachalnie eksponowaną marką Bulgari - interpretowaną dzisiaj - podobnie, jak w feudalnych okresach historii - jako spektakularny atrybut przynależności do współczesnego establishment'u. Z punktu widzenia projektanta, ten kierunek ewolucji wzornictwa staje się trudnym do zaakceptowania procesem zredukowania design'u do mało istotnego elementu, w precyzyjnie zaplanowanej przez specjalistów od reklamy "kampanii kreowania mitu". Jeśli ktoś jeszcze naiwnie sądzi, że trendy stylistyczne powstają w studiach projektowych Mediolanu powinien pozbyć się złudzeń. Centrum wszystkiego przeniosło się do Beverly Hills, a współczesny design został zainfekowany mechanizmami manipulacji, stosowanymi przez reklamę. Konsekwencje tego procesu nie sprowadzają się tylko do powierzchownych spostrzeżeń, że szczoteczki do zębów zaczynają przypominać długopisy, długopisy przypominają lizaki, a lizaki - szczoteczki do zębów. Istota problemu sprowadza się do tego, że powszechna unifikacja wzorców estetycznych niszczy lokalne tradycje, nas konsumentów pozbawia możliwości wyboru, a może nawet - jak twierdzą alterglobaliści - zagraża demokracji.

Naszą podświadomość zaludniają plejady współczesnych już nie super-, ale megastars - z równym powodzeniem reklamujących jednorazowe maszynki do golenia, karty kredytowe lub napoje w puszkach, a przy okazji swój własny, perfekcyjnie sformatowany, metroseksualny image - punkt odniesienia dla trendhunter'ów, natychmiast przeżuwających każdy wizualny impuls w samonapędzający się, sezonowy restyling znaków, symboli i wizerunków, których ludzka percepcja nie jest już w stanie nie tylko usystematyzować, ale nawet zarejestrować; bo jeśli nawet przyspieszenie i prędkość są wartościami zmiennymi, to przecież dowolna jednostka czasu, w jakim następują, w warunkach ziemskiej grawitacji, niezmiennie pozostaje constans. Wzornictwo stało się bezosobowe. Zamiast mozolnie rozwijanych umiejętności manualnych z zakresu rysunku, rzeźby, wyobraźni przestrzennej mamy do dyspozycji ich komputerowy substytut - rendering 3D, z którego zawsze można - jak to poetycko określają informatycy - "wygenerować ścieżkę" w formacie STL, a wówczas cały arsenał środków, umownie określanych jako: "rapid prototyping" posłuży do wykonania najbardziej pracochłonnej, operacyjnej części procesu tworzenia nowego produktu. My sami nie musimy nic z tego rozumieć, wystarczy, że cyfrowy zapis jest zrozumiały dla sterownych numerycznie urządzeń - elektrowdrążarek, wieloosiowych frezarek lub laserowej stereolitografii oraz wszystkich technologii, które z pewnością są właśnie w fazie inżynierskich projektów, a już wkrótce mogą radykalnie zrewidować nasze własne wyobrażenie o istocie procesu tworzenia i wyjątkowej w nim roli artysty. Dziś jeszcze jedyną barierą w upowszechnieniu się tej nieuchronnej - lub jak kto woli ponurej - wizji jest wciąż stosunkowo wysoki koszt wspomnianych technologii, ale z pewnością za 5 lat, kiedy dzisiejsi studenci pierwszego roku staną się absolwentami Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi, to, co teraz jest jeszcze rzeczywistością z play station zacznie na dobre egzystować w "real'u" - i to nie tylko jako stylistyczny punkt odniesienia.

Nie przesądzając o stopniu innowacyjności produktu oraz jego wartości plastycznej, przyjąć należy, że uzasadnienie dla celowości jego powstania jest oczywiste na tyle, na ile zaspokaja on określone potrzeby i pozwala się zdyskontować w kategoriach marketingowych, które coraz bardziej bezwzględnie zawężają przestrzeń dla eksperymentów projektowych. Najczęściej u podstaw kreowania nowych rozwiązań plastycznych leży szczegółowa analiza rynkowego zapotrzebowania, a popularna ostatnio definicja tzw. "kreatywności" sprowadza się do umiejętności sprawnego dostarczania rozwiązań, ściśle odpowiadających owym zapotrzebowaniom - co w praktyce oznacza konieczność unikania ryzyka, wszędzie tam gdzie można go uniknąć. Nie znaczy to oczywiście, że współcześni projektanci zatracili nawyk odpowiedzialnego traktowania swojego zawodu, nawet jeśli obecne uwarunkowania rynkowe (nie tylko w Polsce) poważnie ograniczają możliwość eksperymentalnego wzornictwa oraz systematycznej pracy nad innowacyjnymi rozwiązaniami, zmuszając designerów do reagowania wyłącznie na doraźne zapotrzebowanie. Stosując analogie do nauki - producentom lub inwestorom łatwiej i wygodniej jest korzystać z gotowych patentów i przetestowanych w praktyce rozwiązań dostarczanych z zewnątrz, niż tworzyć i rozwijać własne laboratoria badawcze. Po co inwestować w produkcję, skoro szybciej można odzyskać kapitał spekulując akcjami producentów. Do perfekcji doprowadził ten mechanizm wspomniany już wcześniej koncern "Nike" alokując miejsca pracy i przy okazji przerzucając wszelkie, wynikające z tego koszty i problemy na podwykonawców w Szanghaju, Dżakarcie lub Bangkoku, właśnie po to, aby energię i kapitał skoncentrować na ometkowywaniu nie tylko obuwia sportowego, tekstyliów i wszelkich wyobrażalnych akcesoriów, ale najpierw imprez sportowych, później miejskiej przestrzeni i wreszcie społecznej świadomości. Dzięki temu rozpoznawalny na całym świecie znaczek stanowi doskonały przykład samozwrotnego komunikatu, świadczącego o nieproporcjonalnym przewartościowaniu dowolnego produktu, jaki zostanie nim ometkowany, zgodnie z filozofią "marka! - nie produkt".

Oczywiście wszyscy chcielibyśmy wierzyć, że warunkowany określonym popytem powierzchowny "styling" nie zdominuje całkowicie eksperymentalnego wzornictwa, że sztuka jako wizualny język komunikacji nie uległa wyczerpaniu i nie wszystko jeszcze zostało powiedziane, a powtarzana od czasów Marcela Duchampa teoria o destrukcji sztuki, niezmiennie okazuje się tylko kolejnym manifestem artystycznym, paradoksalnie potwierdzającym jej żywotność. Ostatnio jednak rzeczywistość dostarcza coraz mniej argumentów potwierdzających te nadzieje. Wydawałoby się, że dzięki globalizacji świat pozornie stał się bardziej otwarty, ludzie wiedzą o sobie dużo więcej, dużo więcej się pisze o współczesnym, eksperymentalnym wzornictwie w formie rzeczowych analiz, jest więcej możliwości zdobycia kierunkowego wykształcenia oraz miejsc i okazji do prezentacji działań artystycznych, jednak jeśli przyjrzeć się dokładnie szczegółom, okaże się, że w praktyce bywa dokładnie odwrotnie. Świat stał się hermetyczny, a korzyści płynące z większego dostępu do informacji dotyczą bardzo ograniczonego kręgu osób. Wszystko to sprawia, że coraz trudniej jest zadebiutować, a osiągnięcie sukcesu wymaga dużo większej determinacji i pochłania dużo więcej czasu, bez żadnej gwarancji powodzenia, że wysiłek zainwestowany w osiągnięcie celu przyniesie oczekiwany efekt. Oczywiście prawidłowość ta nie dotyczy tylko Łodzi, Polski lub Europy i nie odnosi się tylko do wzornictwa - jest częścią znacznie ogólniejszego procesu, w którym a = V / t.


Philippe Starck > Puma
I pomyśleć tylko, że wybitny włoski semiolog Umberto Eco, ponad 30 lat temu mógł napisać takie słowa: "Jedną z przyczyn kryzysu, jaki przeżywa społeczeństwo dobrobytu, jest to, że człowiek przeciętny nie potrafi obronić się przed systemem form przyjętych, dostarczanych mu z zewnątrz, nie będących wynikiem indywidualnego odkrywania rzeczywistości. Choroby społeczne tego typu, jak konformizm czy poddawanie się cudzemu kierownictwu, instynkt stadny, uleganie masie, stanowią efekt biernego odbioru standardowych myśli i sądów, które identyfikuje się z tzw. "dobrą formą" zarówno w moralności jak i polityce, w dietetyce, jak i w modzie, w sferze gustów estetycznych i w dziedzinie zasad pedagogiki. Przeróżne, działające na podświadomość sugestie i impulsy, czy to w sferze polityki, czy reklamy prowadzą do biernego przejmowania "dobrych form", których przesyt pozwala człowiekowi uniknąć wszelkiego wysiłku. Otóż możemy teraz zadać pytanie, czy współczesna sztuka, nakłaniając nas do nieustannego łamania modeli i schematów i podnosząc do rangi modelu i schematu nietrwałość modeli i schematów - nie spełnia roli wychowawczej, to znaczy nie ukazuje nam drogi wyzwolenia ? A jeśli tak, to jej dyskurs wznosi się ponad poziom upodobań artystycznych i struktur estetycznych i mieści się w szerszym kontekście, wskazując współczesnemu człowiekowi możliwość odzyskania autonomii."

Niestety ta błyskotliwa ocena sytuacji we fragmencie, dotyczącym kierunku jej ewolucji, wciąż brzmi jak niespełnione proroctwo. Być może jednak nadzieje na jego urzeczywistnienie, choć znacznie odłożone w czasie, nie są wcale bezpodstawne. Zapowiedź tego procesu pojawia się tam, gdzie - być może w kontekście wcześniejszych przykładów - najmniej moglibyśmy się tego spodziewać. Oto reklama firmy Puma, dla której w 2005 r. kolekcję obuwia zaprojektował najwybitniejszy showman współczesnego design'u - Philippe Starck.


Philippe Starck > Puma
Odwołująca się do pierwotnych archetypów inscenizacja wprowadza intrygującą zapowiedź kodu estetycznego, nie opartego na powierzchownych uproszczeniach. Czy mamy tu do czynienia z kolejnym przejawem, tym razem znacznie bardziej finezyjnego, ale wciąż jednak branding'u, synergicznie wspieranego przez rozpoznawalne marki Puma > Philippe Starck / Philippe Starck > Puma ? Na pewno też, ale kolejne propozycje francuskiego designer'a pozwalają przypuszczać, że jego zleceniodawca nieco odmiennie niż "Nike" postrzega wzornictwo w swojej hierarchii rozwoju.

Może zatem jednak "produkt! - nie marka", albo przynajmniej "najpierw produkt, a w oparciu o jego jakość - marka!". Takie rozłożenie akcentów pozwalałoby zachować uzasadnioną nadzieję, że świadomie i systematycznie kształtowane wzornictwo odzyska swoją rangę, a autor projektu - osobowość. Istnieje jeszcze jeden ważny argument, aby przyszły designer nie postrzegał swojej zawodowej przyszłości defensywnie. Dostarcza go legenda mediolańskiej sceny postmodernistycznego wzornictwa Alessandro Mendini - prorokując w katalogu wystawy, która prezentowana była w ubiegłym roku w poznańskim Muzeum Narodowym - powrót do unikatowości, rzemiosła i historycznej tradycji sztuk użytkowych. Bardzo prawdopodobne, że to, co dzisiaj - w epoce jednorazowych produktów - często postrzegane jest jak skazany na wymarcie anachronizm, wkrótce stanie się przejawem nowej awangardy i odzyska swój ekskluzywny charakter.

Jaki wniosek mógłby wyciągnąć z takiej diagnozy rzeczywistości młody człowiek, który rozpoczyna studia, wiążąc swoją przyszłość z zawodem projektanta - niezależnie od tego czy przedmiotem jego zainteresowania będzie grafika, wzornictwo przemysłowe, moda, tkanina lub biżuteria?

Być może nie zabrzmi to zbyt pedagogicznie, ale w dzisiejszej, szybko zmieniającej się rzeczywistości umiejętność zapominania staje się nie mniej ważna niż umiejętność uczenia się. W kategoriach zawodowej przydatności doświadczenie wynikające z pobytu w uczelni warto porównać do instalacji systemu operacyjnego, odpowiednio pojemnego soft - ware'u, pozwalającego się następnie stale aktualizować i edytować. Bardzo ryzykownym byłoby traktowanie zdobywanej wiedzy jako aksjomatu - raz na zawsze ustalonego i niezmiennego pewnika. Z każdą zmianą wiąże się niepewność i naturalna skłonność do trzymania się sprawdzonych i tradycyjnych wzorców (również estetycznych). Jeśli jednak sztuka ma być progresywna, warto ryzykować spektakularne porażki, a bezwzględnie unikać przeciętnych sukcesów, bo przecież istotą wszelkich zmian (nie tylko w sztuce) jest właśnie motywacja do podejmowania ryzyka, przełamywania schematów, kanonów i stereotypów. Dzisiaj prowincja to nie miejsce, ale stan świadomości. Z tego punktu widzenia warto zachować nieco naiwności, gdyż sprowadzając celowość jakiegokolwiek działania twórczego do drobiazgowej analizy "za i przeciw" w obecnej sytuacji rynkowej niezmiernie łatwo wybrać perspektywę bezpiecznej, anonimowej przeciętności.

Czym powinniśmy kierować się my, pedagodzy, aby nie zawieść nadziei wszystkich młodych ludzi, rozpoczynających dzisiaj edukację w Akademii Sztuk Pięknych w Łodzi ?

Jednej rzeczy nie możemy robić na pewno - nie wolno nam ignorować rzeczywistości tylko dlatego, że jej nie akceptujemy. Czym byłoby wówczas działanie twórcze, jeśli nie terapią dla samego twórcy? Podstawa nowoczesnej edukacji nie może sprowadzać się do nauki wyboru aktualnie dostępnych metod, ale musi koncentrować się na metodologii tworzenia metod, gdyż te, które jeszcze dzisiaj sprawiają wrażenie aktualnych, już jutro - zgodnie z wzorem a = V / t - mogą mieć wartość wczorajszej gazety.

Sławomir Fijałkowski


Po ciemku, po cichu, pod kołdrą i bez biżuterii,
czyli dlaczego polscy projektanci stronią od towarzystwa Afrodyty i Erosa

Kilka refleksji na temat braku motywów erotycznych w pracach twórców form złotniczych w Polsce

Próżno szukać w pracach polskich twórców form złotniczych motywów erotycznych, i to nie tylko wśród tych tworzonych na potrzeby komercyjne, ale również w ramach konkursów biżuterii artystycznej, gdzie wydawałoby się że artyści mogą sobie pozwolić na odrobinę ekstrawagancji. Wyjątkiem mogą być niektóre prace z tytanu Adama Hadrysia, zwłaszcza Ekwipunek Samca oraz Sławomira Fijałkowskiego, jak choćby wisior XXX w kształcie penisa z pereł hodowlanych. Ten drugi z projektantów nie kryje jednak fascynacji dokonaniami Jeffa Koonsa, wyrachowanego ekscentryka, który zasłynął w świecie z serii pornograficznych obrazów "Made in Heaven" z Ciccioliną jako modelką. Znamienny jednak jest fakt, że jeden z autorytetów w środowisku polskich twórców form złotniczych odmówił publikacji tekstów w piśmie "Polski Jubiler" po prezentacji na jego łamach pracy XXX, dopóki nazwisko twórcy obscenicznego wisiora nie zniknie ze stopki autorów.

Takie oburzenie nie dziwi: miłośnicy sztuki wysokiej od wieków bowiem uważają, że pokazywanie jej obok sztuki erotycznej profanuje dorobek tej pierwszej. Dyskusja, jaka przetoczyła się wokół otwartego niedawno Muzeum Sztuki Erotycznej w Wenecji to dobry przykład, że takie stanowisko jest wciąż żywe.

Tak naprawdę chodzi bowiem o odpowiedź na pytanie: czy twórczość erotyczna może być uznana za sztukę? Moim zdaniem - tak, ale wielu polskich twórców, w tym również projektantów biżuterii na pewno ma wiele wątpliwości z odpowiedzią twierdzącą na to pytanie. Dlatego też, jak sądzę, rzadko w ich pracach pojawiają się motywy erotyczne.

Zgoda, że we współczesnym świecie prace z motywami erotycznymi lub pornograficznymi balansują na pograniczu sztuki i kiczu, a wiele z nich to "czysta pornografia". Nie możemy jednak zapominać o erotycznych dziełach takich twórców jak Hans Bellmer, Otto Dix, Gustav Klimt, Pablo Picasso, Egon Schile lub Jerzy Skarżyński.

Wymieniając te nazwiska nie sposób nie wspomnieć o kolejnej wątpliwości, jaka zapewne pojawia się przed polskim twórcą form złotniczych zanim stworzy pracę erotyczną: wybitni artyści tworzący ten rodzaj sztuki nierzadko byli kobieciarzami lub erotomanami, ale zawsze ich za takowych uważano. W czasach panującego w sztuce surrealizmu kult erotyki i kobiety był wręcz elementem artystycznej postawy: Breton bronił otwarcie prawa do masturbacji a żona Eluarda wyznawała bez oporu, że miała stu pięćdziesięciu kochanków. Dziś w Polsce-pod rządami narodowo-ludowej koalicji na takie wypowiedzi mogą pozwolić sobie tylko znani artyści lub ci, którym zależy na jakimkolwiek rozgłosie. Nie możemy zapominać, że większość z naszych projektantów prowadzi działalność komercyjną, a w tym przypadku opinia kobieciarza lub bezkompromisowe wypowiedzi (także te artystyczne) na temat seksu, a nawet erotyki w kontaktach z klientami mogą tej działalności częściej szkodzić, niż pomagać. Dlatego też jak sądzę rzadko w ich pracach pojawiają się motywy erotyczne.

Myślę, że nie ma ich również i dlatego, że Polki w tym względzie są bardziej powściągliwe niż Włoszki czy Hinduski. Dla naszych rodaczek biżuteria ma być raczej elementem ozdoby codziennego stroju i rzadko zabierają ją ze sobą do łóżka. Od czasów powstania styczniowego, kiedy pozbyły się swojej biżuterii na cele miłe ojczyźnie, Polki nierzadko zapominają, że biżuteria ma być także źródłem przyjemności. Takiemu zastosowaniu biżuterii nie sprzyja również fakt, że jak wynika z ostatnich badań zachowań seksualnych Polacy pozostający w jakimkolwiek związku uprawiają seks najczęściej raz w tygodniu, zgodnie ze starą zasadą: po ciemku, po cichu i pod kołdrą. W tej sytuacji łańcuszek na biodrach partnerki nie ma nawet szansy nacieszyć oczu partnera.

Tymczasem kobiety z Włoch i Indii, ale także z bliższej nam Ukrainy i Rosji, nie stronią od używania biżuterii jako fetyszu, lub nawet narzędzia pieszczot w miłosnym akcie. Wielu mężczyzn zna to zapewne ze swojego doświadczenia, ale znakomicie widać to również, gdy porównujemy filmy soft i hard porno wyprodukowane w Polsce, we Włoszech i w Indiach. Krajowe aktorki w erotycznych scenach grają tak, jak je Pan Bóg stworzył, co najwyżej zdobi je koronkowa bielizna lub pończochy; zaś włoskie lub indyjskie gwiazdy porno często wprost ociekają sznurami pereł i diademami, wisiorami i łańcuszkami na biodrach oraz pierścionkami na obu rękach, a kolczyki to rzecz niemal obowiązkowa, nawet w przypadku filmów tzw. chicken (gdzie kobiety są "rozebrane jak do rosołu"). Dlatego też jak sądzę rzadko w pracach polskich projektantów biżuterii pojawiają się motywy erotyczne.

Pomimo tych wszystkich argumentów przeciwko projektowaniu biżuterii z motywami erotycznymi, zachęcam jednak do podejmowania prób twórczych w tym zakresie. Pamiętajmy, że biżuteria ma służyć do sprawiania ludziom przyjemności, także w łóżku. Nie chodzi tu jedynie, aby nadając formę swoim dziełom czynić proste nawiązania do fallusa czy innych erotycznych symboli. Trzeba również nie bać się myśleć o grze wstępnej i samym akcie seksualnym, i o tym jak projektowana biżuteria może pomóc ewentualnym kochankom w uzyskaniu jeszcze piękniejszych doznań, i w tym również sensie być dla nich funkcjonalna. To zagospodarowania pozostaje również cały obszar biżuterii erotycznej, jak choćby klipsy na łechtaczkę czy obręcz na penisa. Do tej pory zajmują się tym jedynie sexshopy i sexmarkety w internecie, a wyroby mają kiepski design i słabe wykonanie. Myślę, że dla naszych twórców to kolejna nisza rynkowa, którą należy wykorzystać, tym bardziej, że za granicą tego typu biżuteria już nie szokuje potencjalnych klientów.

Z kolei dla dużych firm prezentowanie biżuterii w kontekście erotyki może być kolejnym sposobem dotarcia do mężczyzn i kobiet, kolejną formą promocji wyrobów jubilerskich. Na tak trudnym rynku jak polski każdy niemal sposób jest dobry- warto więc naśladować takie działania, jak sesja zdjęciową w lutowym wydaniu miesięcznika CKM z szerokim wykorzystaniem biżuterii firmy Apart z Poznania. Ten przykład dobitnie pokazuje, że musimy wymyślać różne okazje na rynku jubilerskim w Polsce: nie tylko zachęcać ludzi do kupienia dziecku łańcuszka z okazji pierwszej komunii czy pięknej broszki dla mamy z okazji Dnia Matki, ale także ozdób dla swojej żony, partnerki lub kochanki z okazji Walentynek, które nie tylko sprawią, że będą w łóżku jeszcze piękniejsze, ale również bardziej sprawne w czynieniu tego, co w łóżku czynić się powinno.

Robert Pytlos


Staatliche Zeichenakademie w Hanau i jej rola w hanauskiej twórczości złotniczej.

Nazywane w wieku XIX "Stadt das edlen Schmuckes", już od końca XVI stulecia było Hanau dużym ośrodkiem kupieckim i rzemieślniczym, głównie dzięki osiedlającym się tu, za zgodą landgrafów heskich, uchodźcom religijnym z Walonii, Niderlandów i Francji - szlifierzom kamieni, jubilerom i mistrzom złotniczym. Przynosili oni przez cały XVII wiek nowe pomysły i wzory, pozwalające wytwarzać zgodne z aktualnymi modami luksusowe przedmioty. W wieku XVIII ustał napływ wykwalifikowanych kadr, a tradycyjne sposoby kształcenia warsztatowego nie były w stanie zaspokoić potrzeb, zarówno co do ilości, jak i przede wszystkim poziomu umiejętności adeptów sztuki złotniczej i jubilerskiej.

W 1772 roku powołano więc Hanauische Academie der Zeichenkunst - pierwszą w Niemczech wyższą szkołę zawodową, mającą kształcić zarówno projektantów dla przemysłu złotniczego, jak i biegłych realizatorów ich projektów. Jej powstanie sfinansowało pięćdziesięciu trzech złotników i grawerów, właścicieli warsztatów w Hanau.

Głównym zadaniem szkoły było zapewnienie przedsiębiorcom stałego dopływu wykwalifikowanej kadry, mogącej utrzymać wysoki poziom artystyczny i techniczny miejscowego złotnictwa. Podstawą kształcenia była nauka rysunku, zwłaszcza kopiowanie arcydzieł starych mistrzów i dawnych prac, toteż od początku swego istnienia uczelnia gromadziła dzieła, kopie, sztychy, rysunki, projekty i wzorniki, a później fotografie.

W 2. połowie XIX wieku nastąpiła rozbudowa struktury i unowocześnienie metod nauczania w - wtedy już - Königliche Zeichenakademie (obecnie: Staatliche Zeichenakademie). Za czasów dyrekcji Theodora Pelissiera i Friedricha Karla Haussmanna znacznie powiększono zbiory biblioteczne, a w 1876 roku utworzono klasy emalii i cyzelerki; tę ostatnią od 1882 roku prowadził znany złotnik i projektant August Offterdinger, a później jego uczeń Max Peteler. Następny dyrektor szkoły, Max Wiese, zatrudnił kolejnych doskonałych praktyków, którzy nauczali nowych specjalności, i tak jubiler Louis Beschor prowadził od 1889 roku klasy jubilerską i złotniczą z warsztatami, a August Bloch klasy grawerunku - od 1901 roku, i złotniczą ze specjalnością trybowania srebra, z warsztatami "srebrniczymi" - od 1905 roku. Natomiast kolejny dyrektor Akademii, Hugo Leven, sam był projektantem obiektów złotniczych, a także kierownikiem artystycznym znanej hanauskiej firmy złotniczej "J. D. Schleissner Söhne".

Rozwija się również Hanau. W mieście posiadającym doskonałe zaplecze personalne i materiałowe - stosunkowo niedaleko znajduje się Idar-Oberstein, skąd sprowadzane są kamienie szlachetne i półszlachetne, surowe i obrobione - powstaje wiele firm i warsztatów wytwarzających wyroby luksusowe; w okresie między końcem wieku XVIII, a recesją gospodarczą lat 1930-tych działa tu około 25 dużych wytwórni jubilerskich i złotniczych, oferujących biżuterię i srebra korpusowe, w tym również prace zdobione emaliami. Niektóre z nich oprócz seryjnej produkcji na sprzedaż, wykonywały także obiekty unikatowe na wystawy lokalne i światowe, których wiele odbyło się w 2. połowie XIX i na początku XX wieku oraz na specjalne zamówienia. Kilkanaście takich właśnie pokazowych prac złotniczych - niezwykle efektownych i doskonale wykonanych, stylistycznie udatnie imitujących wyroby złotnictwa średniowiecznego i nowożytnego, które w swoim czasie z pewnością były doskonałą wizytówką asortymentu prac oferowanych przez hanauskie "fabryki" złotnicze, znajduje się w zbiorach Muzeum Sztuk Użytkowych - Oddziału Muzeum Narodowego w Poznaniu.

Renata Sobczak - Jaskulska
Muzeum Narodowe w Poznaniu


Lokalni złotnicy Xishuangbanna

"Złoty trójkąt" to termin geograficzno-historyczny obejmujący ziemie graniczne Tajlandii, Laosu, Birmy i Chin. Wspaniały klimat, urodzajne gleby zasobne w liczne bogactwa naturalne stanowiły powód do nadania tym rejonom tej nazwy. Dodatkowym walorem było położenie na szlaku komunikacyjnym łączącym dwie wielkie cywilizacje ówczesnego świata; Indie i Chiny. Większości z nas "Złoty trójkąt" kojarzy się raczej z uprawą maku i otrzymywanego z niego opium. Sprzyjające warunki do jego uprawy i olbrzymi rynek chiński spowodował i pozwalał na rozwój plantacji "papawer somniferum". Uprawa maku w tym regionie (z wyłączeniem Chin, gdzie grozi za to kara śmierci) stanowi nadal pokaźne źródło dochodów nie tylko plantatorów, mafii narkotykowej, lecz nawet junty wojskowej rządzącej w Birmie. To także "ziemia obiecana", do której ciągnęły w latach 70-tych zdezelowanymi autami pielgrzymki europejskich i amerykańskich hipisów w poszukiwaniu tanich narkotyków. W wielu małych palarniach usytuowanych w górach Tajlandii i Laosu można i dzisiaj znaleźć "atrakcję turystyczną" w postaci fajeczki opium.

Ten żyzny region poprzecinany głębokimi i urodzajnymi dolinami wielkich rzek spływających z Himalajów i Tybetu łączy Mekong przepływający przez wszystkie te kraje. Część tych obszarów została włączona do Chin w XIII wieku przez mongolską dynastię Yuan, która dała nazwę prowincji. Jednym z powodów do zajęcia tych ziem były bogate, eksploatowane do dzisiaj, złoża srebra. Huty dostarczały surowca w postaci sztabek mających formę łódeczek opatrzonych znakami producenta.

Przygraniczna, południowa część chińskiej prowincji Yunnan to Autonomiczna Tajska Prefektura Xishuangbanna zamieszkiwana od tysiącleci przez jeden z ludów tajskich - Tai Lue.

Chińska nazwa prowincji wzięła nazwę z języka tajskiego, miejscowi nazywali ją Sipsong Panna. Tajowie zamieszkiwali urodzajne doliny, w których uprawiali ryż, herbatę, maniok itd. Okoliczne góry, porośnięte tropikalnymi lasami były domem licznych "plemion ze wzgórz", zajmujących się gospodarką łowiecko - zbieracką. Ten rejon Chin zamieszkują mniejszości Miao i Dong, obie z upodobaniem używają srebrnej biżuterii. Najwięcej noszą jej Miao. Te mniej zamożne często do wyrobu swoich ozdób stosują alpakę; stop miedzi, cynku i niklu, wynaleziony przez Chińczyków. Stop ten był znany nawet w Polsce, pod nazwą "pakfong", co w jednym ze starych języków chińskich znaczy - "biała miedź".

Tajlandię zamieszkują inne "plemiona górskie", są to Karen, Hmong (zwani także Meo), Mien (zwani także Yao), Lahu, Akha i Lisu. W większości są oni wyznawcami wierzeń animistycznych i z tego powodu byli traktowani z pogardą przez buddyjskich Tajów (np. inny jeszcze lud z tego regionu, Wa do lat 50-tych XX wieku kultywował zwyczaj polowań na ludzkie głowy). Każda z tych mniejszości mówi innym dialektem i nosi przypisany tradycji ubiór.

Wszystkich, łącznie z Tajami, łączy upodobanie do noszenia biżuterii - głównie srebrnej. Możemy więc na własny użytek zmodyfikować wcześniejszą nazwę na "srebrny trójkąt"- zagłębie wspaniałej etnicznej biżuterii.

Globalna sieć prócz olbrzymiej funkcji, jaką jest dostęp do zasobów wiedzy i szeroko pojętej komunikacji, pozwala także na nowe zastosowania do badań poznawczych. To sieć, a właściwie możliwości bycia w stałym kontakcie z moim synem Włodzimierzem, pozwoliła mi na wirtualną wizytę w warsztatach złotniczych, gdzieś na końcu świata, w chińskiej prowincji Yunnan. Jego trzytygodniowy pobyt na południu Chin, u zbiegu granic CHRL-elu z granicami Birmy i Tajlandii, pozwolił mu na zawarcie znajomości i w konsekwencji na uzyskanie pozwolenia na robienie zdjęć w lokalnych warsztatach tajskich złotników.

Włodek, pomimo tego, że wychował się w warsztacie złotniczym, nigdy nie interesował się poznaniem procesów technologicznych i nauczeniem się fachowej terminologii. Dlatego wysyłałem mu precyzyjne wskazówki, jak poruszać się w pracowni i jakie godne uwagi czynności dokumentować. Plon tej eksploracji przedstawiam na kilkudziesięciu wybranych zdjęciach i czterech dwuminutowych filmach. Materiały przedstawiają dwie pracownie w miejscowości Mengze, jakieś 60 km od stolicy prefektury -Jinhong (obecnie dobrze rozwinięta metropolia, około 200 tys. Mieszkańców, głównie Chińczyków Han).

Ciągłość tysiącletnich doświadczeń tajskich złotników została przerwana Rewolucją Kulturalną, obecnie, po dwudziestu latach powoli odradzają się małe rodzinne warsztaty. Ich wyroby nie osiągają jednak dawnej świetności, oryginalności i perfekcji wykonania. Innym niepokojącym zjawiskiem jest odchodzenie od tradycyjnej, rozpoznawalnej formy i rodzaju biżuterii przypisanej wcześniej do określonej mniejszości. Zamieszkujący małe miasteczka złotnicy świadczyli usługi nie tylko ich mieszkańcom, ale także schodzącym z gór plemionom. Wymagało to od nich znajomości tradycji i funkcji przypisanej do określonej biżuterii. Większość noszonych przedmiotów miała funkcje magiczne, chroniąc jej posiadacza przed chorobą i nieszczęściem. Według ich wierzeń choroba jest sygnałem, że dusza pragnie opuścić ciało, warunkiem gwarantującym jej zatrzymanie jest noszenie srebrnej biżuterii. Nawet w przypadku pobytu w szpitalu ludzie ci nie rozstają się ze swoimi talizmanami. Oczywiście kolejnym warunkiem zapewniającym zdrowie i pomyślne życie jest zwyczaj obdarowywania srebrnymi przedmiotami noworodków. Podarowane dziecku amulety "rosną" wraz z nim i przetapiane są na stosowne do wieku i wzrostu nowe przedmioty. Biżuteria jest tak ściśle przypisana do jej posiadacza, że właściwie tylko jemu zapewnia ochronę. Z tego powodu prawie nigdy nie zdarzają się przypadki kradzieży.

Inne uniwersalne wartości; jako rodzaj zabezpieczenia gotówkowego w postaci srebrnego kruszcu decydowały o dużej masie wyrobów, niektóre z nich osiągały wagę prawie kilograma. Miao posiadają około 50 różnych rodzajów biżuterii, a jej komplet noszony z okazji świąt może ważyć między sześć a dziewięć kilogramów. Ta ilość kruszcu decydowała o kolejnej uniwersalnej funkcji (przypisaną właściwie wszelkiej biżuterii), jest nią manifestacja i podkreślenie zamożności, a co za tym idzie, wysokiego statusu społecznego i prestiżu rodziny.

Przedstawione na zdjęciach kolejne fazy produkcji w lokalnych warsztatach dają pojęcie o technikach i technologiach w nich stosowanych i postaram się je skomentować. Pokazany na filmie bardzo oryginalny sposób odlewania "metodą traconego wosku" świadczy o pomysłowości i zaradności tajskich złotników.

Piotr Cieciura i Włodzimierz Cieciura

więcej informacji o Galerii Sztuki w Legnicy znajdziesz na dalszych stronach   

<<< menu        <<<-- wstecz

Copyright © 2000 - 2006 STFZ. Wszystkie prawa zastrzeżone.